poniedziałek, 30 lipca 2018

Bielenda - Zielona Herbata - Serum oraz matujący krem

Witajcie!
Upały nie dają za wygraną! Już nawet nie są przyjemne, szczególnie dla osób, które tak jak ja raczej powinny unikać słońca...

Dziś przychodzę do Was z recenzją kosmetyków od Bielenda. Marka znana, lubiana, ma swoje złote strzały i denne buble. Przetestowałam kosmetyki z serii Green Tea i co o nich sądzę? 

Matujący krem na dzień zamknięty jest w klasycznym, szklanym słoiczku z plastikową nakrętką, z foliowym zabezpieczeniem, 50 ml. Krem ma zielonkawy kolor, jak przystało na zieloną herbatę. Lekka konsystencja powoduje, że już niewielka ilość kosmetyku odświeża i nawilża naszą cerę. Zapach jest nieco przeperfumowany i średnio kojarzy mi się z zieloną herbatą, ale dla nie odpowiada, nawet jego intensywność jest w porządku, bo szybko wietrzeje ze skóry. 



Jeżeli chodzi o efekty, to nie szczególnie widzę, aby matowił skórę, ale może dlatego, że używam go od początków trwania upałów, a jednak w takich temperaturach trudno nie uronić kropli potu i się po prostu nie błyszczeć. Osobiście nie wymagam tego od kremu - to zadanie podkładów i pudrów.
Jak wspomniałam wcześniej krem jest lekki, szybko się wchłania, widocznie nawilża skórę, która staje się delikatna i miękka w dotyku,  nie zostawia lepkiego filmu. Jest wydajny.
Producent poleca go jako bazę pod podkład - tu też nie mam zastrzeżeń, jednak ja odczekałam ok. godziny zanim zaaplikowałam kolorowe mazidła na twarz.



Serum Zielona Herbata zamknięte jest w szklanej, przeźroczystej buteleczce, z poręczną pipetką. Nawet jedna porcja wystarcza na całą twarz. Zapach jest identyczny jak w przypadku kremu. Pierwsze aplikacje powodowały zaczerwienienia i obawiałam się alergii, jednak po kilku chwilach odczyn znikał, a po kilku aplikacjach nie ma już nic. Serum szybko się wchłania, choć jeszcze chwilę czuć je na twarzy, w końcu ma działać w nocy. Stosuję nieco dłużej, jakoś od kwietnia i jestem niezwykle zadowolona! Czuję, że cera promienieje i jest nawilżona.
Serum zapakowane jest w kartonowe pudełeczko, kolorystycznie adekwatne do kremu, ale już je niestety wyrzuciłam.


Zarówno krem jak i serum nie uczuliło mnie, nie zapchało, nie spowodowało żadnych problemów (z odczynem po serum spotkałam się w kilku opiniach, ale tak samo jak u mnie po kilku aplikacjach znikał).
Świeży, bliżej nieokreślony zapach raczej zachęca niż odstrasza, a efekty jak najbardziej pozytywne! W ostatnim okresie naprawdę rzadko się maluję i czuję, że nie muszę, także skóra jest w dobrej kondycji!
W zanadrzu mam także ogromną utle płynu micelarnego z tej serii, jednak musi odczekać swoje (aż mnie korci, żeby go użyć!) a i tak bardziej ciekawi mnie seria Botanic Spa Rituals, tak zachwalana przez wiele osób.

poniedziałek, 23 lipca 2018

Wood Wick - BAKERY CUPCAKE

Witajcie!
Zdjęcia do tego postu robiłam już jakiś czas temu i tak czekały aż w końcu uda mi się zapalić wosk o zapachu babeczki z piekarni, a więc BAKERY CUPCAKE od Wood Wick. Woski sojowe nie są mi obce, te z Wood Wick szczególnie, lubię ich niekruszącą się konsystencję i fakt, że są fajnie, praktycznie zamknięte w pojemniczku.
Czy było warto zwlekać i czekać z odpalaniem tego zapachu? - nie warto, powinnam odpalić go zdecydowanie wcześniej!
Cóż. Już po otwarciu opakowania było przyjemnie. Pachniało ciastem na babeczki, słodko, waniliowo, tak ciasteczkowo, jednak obawiałam się przesytu formy nad treścią.
Po odpaleniu był... SZOK! Dawno nie miałam wosku, który był taki przyjemny, pokusiłabym, że delikatnie łechtał moje nozdrza, jakkolwiek to brzmi!

Ciasteczka, takie pół słodkie, bez posypki jakiejkolwiek, z odrobiną maślanego dodatku, jak to ujął producent. Ciasteczka kruche, może nawet takie jak ze zdjęcia (tylko nie kakaowe). Zapach jest delikatny, słodki, ale bez waniliowej goryczki. Szybko się roznosi i długo go czuć w pokoju. Nawet po zgaszeniu kominka, na drugi dzień, aromat gdzieś błądzi delikatnie w przeciągu. 

Oto witaj mój nowy faworycie!

Zapach zdecydowanie na jesienne lub zimowe popołudnia (ale i w deszczowe, chłodne, letnie i ponure wieczory się sprawdzi), raczej do relaksu, książki, kąpieli, wieczornej herbaty.
UWAGA! osoby na diecie! Porusza kubki smakowe, aż się prosi o małego herbatniczka do tej herbaty.

Woski WoodWick kupicie na goodies.pl, a ten konkretny TUTAJ.

sobota, 14 lipca 2018

Sugar Lips - Peeling cukrowy do ust - Evree

Witajcie!
O kosmetykach Evree już nieco huczało w sieci, jednak jakoś do tej pory nie miałam okazji trafić na nic z tej firmy, chociaż byłam ciekawa, o co tyle "halo". Przypadkiem w Biedronce trafiłam na peeling cukrowy do ust o smaku (zapachu) poziomki. Jak go widzę? Wszystko opisuję poniżej.
Peeling zamknięty jest w małym plastikowym słoiczku o pojemności 10 ml, nie ma żadnego problemu z otwarciem. Wewnątrz znajduje się różowy peeling o słodkim zapachu, z wyczuwalną nutą takiej kosmetycznej poziomki (spodziewałam się szału, ale jest ok).
Zbita konsystencja ładnie się nabiera i rozprowadza po ustach. Jest to dość silny peeling jak na usta, ale używając go z wyczuciem nie zrobimy sobie żadnej krzywdy. Po aplikacji aż chce się oblizać usta! Po masaży resztki drobinek delikatnie zdejmuję wilgotnym wacikiem, a usta wciąż zostają delikatne i nawilżone. Wszystko dzięki olejom zawartym w peelingu,  przez to nie ma potrzeby (chociaż można) dodatkowo nałożyć coś nawilżającego (np. jakiś olej właśnie). Kilka regularnych zabiegów pozwala uzyskać naprawdę widoczne efekty.

Po co robić peeling na usta? Przede wszystkim aby unikać nieestetycznych, sterczących, suchych skórek - pomadki, słońce, obgryzanie, wiatr, mróz - to powoduje, że nasze usta są wysuszone i spierzchnięte. Takie 2 minuty dla ust, co 3-4 dni stają się dla nich zbawiennym SPA.

Polecam ten peeling, chociaż zachęcił mnie do zrobienia czegoś takiego na własną rękę! 

Cena: ok. 6 zł/10ml
Jakie są Wasze ulubione kosmetyki z Evree? 



piątek, 6 lipca 2018

PUREDERM - Animal Maska - Panda

Witajcie!
Kilka bezsłonecznych dni, a ja już czuję jakby była jesień a nie początek lata...
Dziś przychodzę do Was z moją pierwszą Animal Mask. Od momentu kiedy tylko pojawiły się te zabawne maski miałam ogromną ochotę je przetestować, nie dla samego efektu "po", ale dla słodkiego wyglądu. Liski, kotki, pieski, miśki, no urocze! Jakoś do tej pory po prostu na nie nie wpadałam, albo w były w zawrotnej cenie.

Podczas jakiś przypadkowych zakupów w Biedronce zauważyłam tą maskę, a potem długo spoczywała w czeluściach i otchłani mojej szafki "na potem". W końcu, w ten nostalgiczny, iście jesienny wieczór padła na moją twarz niczym krople deszczu na szybę.... a z szyby na parapet... ale do sedna.

Maska PUREDERM Panda to klasyczna maska w płacie, w zabawny wzór Pandy. Słodkawy, zupełnie do niczego nie podobny zapach czuć już po otwarciu opakowania, jednak nie jest on jakoś szczególnie uciążliwy. Samo przycięcie płatu (płata?) jest dość dziwne, bo maska odkleja się na brodzie, ale jak niżej zobaczycie oczy i usta są na miejscu (oczy wyglądają tak smutno :(). A jak efekty po aplikacji? 


Jak wspomniałam wcześniej maskę kupiłam przede wszystkim dla efektu Pandy, ale skoro kosztuje ona ok. 10 zł to po powinna po aplikacji coś dać z siebie. 
Masa była przesączona, po prostu kapało z niej, jak te krople na parapet. Nie jestem w stanie usiedzieć 10-20 min w miejscu (szczególnie przy dziecku) także tu nie sprawdziło się. Ponadto po zdjęciu jeszcze jakiś czas czułam na twarzy dziwny film, niekoniecznie nawilżający moją cerę, jakbym miała klejący, nieprzyjemny krem. Jedyny plus to fajnie chłodziła (delikatnie) co trochę odprężyło zmęczoną skórę. A chyba najlepszym z tego wszystkiego było sudoku na odwrocie! Ale mnie tylko zdenerwowało, bo go nie umiem. No i to tyle.

Do samych masek "animal" dalej jestem nastawiona pozytywnie, bo rozśmieszały nawet Olę. Dla zabawy pewnie spróbuję jeszcze innych, z innych firm. Może polecacie coś konkretnego?

niedziela, 1 lipca 2018

Warzywne i owocowe maseczki do twarzy Marion

Witajcie!
Marion ostatnio wypuścił szereg maseczek owocowo-warzywnych, które jakby nie patrzeć kuszą do zrobienia swojego domowego spa. W moje ręce wpadło 5 z nich i zapraszam Was do zapoznania się z moimi odczuciami na ich temat.
Początkowo (jak widać po zdjęciach) chciałam opisywać każdą maskę oddzielnie. Jednak w trakcie używania stwierdziłam, że nie ma to większego sensu. Różnią się tylko kolorem i zapachem, czasem kolejnością w składzie, a efekty są zawsze te same.












EFEKTY: Jak wspomniałam wcześniej, każda z nich miała ten sam efekt - zdecydowanie nawilżała. Po każdej aplikacji widziałam, że moja cera jest promienna i odżywiona. Nie zapycha, nie uczula. Lekko wyczuwalne zapachy nie rozpraszają, a kolory nie farbują skóry (nawet ta marchewkowa po wchłonięciu nie zostawia pomarańczowego odcienia).
Saszetki (7,5 ml) wygodnie się otwierają, choć zmienny ich kształt sprawia lekkie problemy przy wydobywaniu maski. Każde opakowanie starcza na 2-3 aplikacje (chyba, że ktoś lubi na grubo!).

CENA: ok. 2 zł/szt.

Znacie te maseczki? Która z nich jest Waszym faworytem?