poniedziałek, 31 lipca 2017

Fitomed - cera normalna, naczynkowa

Hej!
Jeżeli dobrze śledzicie mojego bloga to wiecie, że mam cerę prawdziwie szalona i nie zdecydowaną, dlatego zawsze określam ją jako normalną :D, jedyną rzeczą, która się nie zmienia to fakt, że jest naczynkowa. Odkąd pamiętam zawsze była, a więc i zapewne zawsze będzie. Zabiegi na zamykanie naczynek rzeczywiście przynoszą ulgę na jakiś czas, ale porównując koszta i efekty jest marnie. Wciąż namiętnie poszukuję kosmetyku, który nie tyle zniweluje, co powstrzyma pękanie nowych naczynek. Takim to sposobem w moje ręce wpadł komplet z Fitomedu. 
Zapraszam niżej do zapoznania się z moimi odczuciami :).





Najpierw krem nawilżający do cery tłustej i mieszanej. 50 g kremu zamknięte jest w estetycznym, zakręcanym pojemniczku. Krem jest bardzo wydajny, właściwie bezwonny i... tłusty. Faktycznie dobrze nawilża, ale nie odważyłabym się zastosować go rano, gdyż po używaniu tylko na noc rano budzę się z dobrą żarówką na twarzy i dopiero spryskanie twarzy wodą termalną przynosi ulgę dla "oklejonej" twarzy. Nie uczula i nie zapycha, także jestem w stanie przeboleć poranny efekt :), szczególnie, że teraz faktycznie mało się maluję. Myślę, że zimą sprawdzi się lepiej.

Serum do cery naczynkowej jest zamknięte w bardzo fajnej buteleczce z dozownikiem, co pozwala na aplikację odpowiedniej ilości kosmetyku na twarz. Tu skupiam się przede wszystkim na okolicach nosa i policzkach - czyli tych miejscach, gdzie naczynka pękają najczęściej.
Serum jest właściwie bezwonne, o lekko żółtawej barwie, szybko się wchłania ( w porównaniu do poprzednika :D), a główny efekt? Rumień rzeczywiście znika i jest łagodniejszy. Same naczynka się nie pozamykają, także po nich ślad zostanie :). Nie mniej jednak z samego serum jestem bardzo zadowolona i polecam osobom o podobnych problemach co ja.


Kosmetyki fitomed to nie tylko ładne i proste opakowania, ale to także naturalne i bezpieczne składy. Nie jest to moja pierwsza styczność z tą marką i zawsze z wielkim sentymentem do nich wracam :).

środa, 26 lipca 2017

She foot - ukojenie dla zmęczonych nóg

Coś z czym nigdy nie miałam problemów to nogi i stopy. Nie dopadła mnie nigdy żadna grzybica, żylaki czy opuchlizna, a to chyba kwestia dobrej profilaktyki. Nie miałam też nigdy problemów z żyłami - bo faktycznie nie miałam powodów, aby je mieć zarówno ze względów genetycznych jak i nabytych. Delikatne ALE pojawiło się teraz, gdy jestem w ciąży. Wydaje mi się, że właśnie z tego powodu na moich łydkach widzę nieco bardziej wyraźnie żyły, a stopy delikatnie puchną, bo faktycznie w ciąży im wolno, ale tylko trochę.
Z pomocą przychodzi mi oczywiście leżący relaks, z nogami delikatnie uniesionymi do góry oraz kremy chłodzące. Jednym z nim jest krem od SHE FOOT.
Krem bardzo szybko się wchłania, pozostawiając na skórze charakterystyczną powłokę. Dlaczego charakterystyczną? nie wiem, który składnik to powoduje, ale wszystkie żele chłodzące coś takiego zostawiają po sobie :P. Poza tym delikatnie chłodzi nogi nie robiąc z nich sztywnych, zimnych kończyn, co też się zdarza w tego typu kosmetykach. Delikatny, przyjemny, lekko wyczuwalny zapach jeszcze przez jakiś czas czuć na skórze.
Zaletą kosmetyku jest także dobry skład, bez barwników, parabenów, SLSów i innych dziwnych, zdecydowanie nieprzyjemnych elementów.


Co najważniejsze - efekty - zdecydowanie przynosi ulgę bo mniej lub bardziej intensywnym dniu. Szczególnie gdy więcej pochodzę, albo pół dnia przesiedzę w aucie. Opuchlizna nieco schodzi, a żyłki mam nadzieję, że się wzmacniają, dzięki czemu w przyszłości uniknę żylaków. Zazwyczaj aplikuję go na noc. Dodatkowo krem delikatnie nawilża, także regularne stosowanie spowodowało, że stópki mam trochę bardziej miękkie niż do tej pory.

Jest to dla mnie naprawdę sprawdzony kosmetyk i wart polecenia :).

środa, 19 lipca 2017

Naturalnie 100% od La Nature Luxsury Line

Kosmetyki naturalne to coś co przeważa w mojej kosmetyczce - zdecydowanie. Powoli dociera do mnie, że chemia i sztuczność nie wpływają dobrze na naszą cerę i skórę. To samo dotyczy jedzenia.
Jeżeli mam wybór staram się unikać sztucznego, a używać starych, sprawdzonych sposobów. Jednym z elementów takiego rozwiązania są oczywiście oleje. Faktyczne, cena czasem porafi przerazić, ale efekty są warte każdej kwoty!
Dziś przedstawię Wam kosmetyki od LaNature.


Do moich kosmetyków dołączyło 100% masło SHEA. Wg producenta używać go powinnam do ust. Jednak jest to dość spore opakowanie, także nie żałuję sobie używać go na mój rosnący brzuszek. Główne zalety masła SHEA to przede wszystkim silne nawilżenie, zmiękczenie skóry i uelastycznienie. Nic też dziwnego, że o spierzchniętych ustach mogę zapomnieć, a brzuszek jest przyjemnie gładki i skóra nie ciągnie i nie swędzi.
Kosmetyk zapakowany jest w luksusowe, metalowe pudełeczko. Konsystencja może nieco zaskoczyć - lekko ziarnista, początkowo tempa, jednak przy odrobinie ciepła naszych opuszków rozprowadza się przyjemnie. Dość długo się wchłania, jednak w moim odczuciu to zaleta - brzuszek i usta tego potrzebują :). Masełko nie ma żadnego zapachu - to też wg. mnie zaleta.
Kolejny kosmetyk to 100% olej Makadamia. Ten kosmetyk również nie pachnie. Aplikuje się go na twarz, szyję i dekolt prostą w użyciu pipetką. Jak przystało na olej bardzo długo utrzymuje się na skórze, także używam go tylko na wieczór lub gdy mam pewność, że nie będę nakładać make upu. Bardzo ładnie nawilża skórę twarzy i dekoltu, nie zapycha i nie uczula. Tu zapominamy o suchych skórkach! Ze względów czysto ekonomicznych nie używam go codziennie, zastępując klasycznymi kremami.


Krótko podsumowując: naturalne kosmetyki służą mojej skórze. Czuję, że daję im to co najlepsze i w 100% zdrowe. Mam nadzieję, że już niedługo całkowicie zdominują moje kosmetyki :).


czwartek, 13 lipca 2017

Bielenda aromatherapy - RELAX

Żyjąc w mniej już bardziej słusznej świadomości, że olejek lawendowy jest zakazany w ciąży musiałam zrezygnować z kosmetyku, który faktycznie pozwalał mi się zrelaksować.
Nie raz używałam kosmetyków o zapachu lawendowym i ich zadaniem było przede wszystkim wyciszenie, uspokojenie i ukojenie, czasami efektem, czasami bez. Z tym olejkiem było tak, ze po ciężkim dniu naprawdę w spokoju otulal mnie do snu. Dodatkowo eukaliptus, który sam powinien pobudzać to w połączeniu z lawendą po prostu odświeżał. Obecnie tego olejku używa moja mama i chwali go sobie bardzo.
Zaletą olejku, poza tym, że idealnie odpręża, jest fakt, że delikatnie się pieni, delikatnie nawilża skórę, a dodatkowo nie brudzi wanny, co przecież można zarzucić wielu innym olejkom.
Konsystencja jest lekko wodnista, jednak nie ucieka z dłoni, czy gąbki. Butelka zamykana na wygodny klik z dozownikiem pozwala na wydobycie odpowiedniej ilości kosmetyku, bez rozlania, czy mocnego uciskania plastiku.



Jak wspomniałam wcześniej, ze względu na ciąże zrezygnowałam z tego relaksującego kosmetyku, bo niby dmucha się na zimne, choć nie wiem ile w tym naukowej prawdy :). Ale takim sposobem moja mama jest zrelaksowana ;), a ja wiem do którego kosmetyku wrócę po ciąży!

czwartek, 6 lipca 2017

Niebiańskie maski! 7th haven!

witajcie!
Czy warto używać masek na twarz?- chyba nie muszę wymuszać na Was odpowiedzi :). W ostatnim czasie stałam się wręcz wielką fanką masek w każdej postaci - w płacie, w kremie czy w wersji peel off (moje ulubione!).

Z maskami 7th haven mam styczność pierwszy raz, chociaż nie raz o nich słyszałam i wiele razy zastanawiałam się na ich zakupem. Dziś opowiem mam kilka słów o każdej z masek, które miałam okazję przetestować na swojej buźce.

Na pierwszy ogień poszła miodowa maska peel off - zabawne, bo nie znoszę miodu :P. Saszetka starczyła mi na 3 pełne użycia. Maska, jak to miód, jest kleistej konsystencji nieściekającej po twarzy, żółtej, przeźroczystej barwy oraz o zapachu miodu. Czułam jakbym na twarz kładła po prostu miód ze słoiczka. Maskę trzymamy na twarzy 20-25 min, aż zastygnie. Tworzy się delikatna powłoka, którą delikatnie i BEZBOLEŚNIE! zdejmujemy z twarzy. Maska jest elastyczna, nie sztywnieje, dlatego jest ja bardzo łatwo usunąć. Nie usuwa nam włosków ;), ale bardzo ładnie oczyszcza twarz, co było moim ogromnym zaskoczeniem, gdy podczas zdejmowania na masce zostawały obrzydliwe, białe gródki z porów! Nie było to jakieś szałowe WOW, ale jak na tak delikatną maskę to był szok!





Kolejna maska to tej wersja peel off ale o zapachu granatu.

Maska czekoladowa to ta, której do tej pory jeszcze nie użyłam. Mam nadzieję, że zaskoczy mnie pozytywnie :), póki co wszystko przede mną! :)



Nie była mi też obca maska w płacie, którą ciężko ujarzmić na twarzy. Jest dość dobrze nasączona i sam "płyn" nie ścieka. Problem leży niestety w samym płacie, który kręci się na twarzy i wymaga od nas ok. 10 minut spokoju i kompletnego relaksu, kiedy tylko oddychamy, leżymy i pachniemy :). Sam zapach maski jest świeży i przyjemny. Na pewno przyjemnie odświeża i ochładza skórę, jednak z nawilżeniem nie szalałabym jakoś szczególnie.




Maska w kremie kokosowa, to ta, w której poza czekoladową i później truskawkową pokładałam największe nadzieje. Jak było? Pierwsza aplikacja - miód! Zapach przez pierwsze 2 minuty był bardzo przyjemny, typowo kokosowy, nie wiem czemu potem nagle mi zbrzydł i czułam chemicznego kokosa... Na twarzy rozprowadza się przyjemnie i gładko, jednak szczególnie zaskakujących efektów po jej użyciu nie odczułam.

Jako ostatnią przedstawię maskę Truskawkową! Po opakowaniu i wyobrażeniu truskawki od razu po otwarciu spodziewałam się szału zapachów. Tu się rozczarowałam. Kremowa konsystencja maski pachnie kremowo, baaaardzo delikatnie truskawkowo a w swojej kremowości zawiera malutkie drobinki masująco-peelingujące. Bardzo dobrze rozprowadza się na twarzy, pozostając na swoim miejscu do końca zabiegu. Po zmyciu skóra jest miękka i delikatna. W porównaniu do maski kokosowej czuję, że zrobiłam coś dobrego dla mojej cery :).

Podsumowując:Wszystkie maski mimo wszystko są warte swojej ceny! Nie całe 4 zł to naprawdę nic z porównaniu z ok. półgodzinnym relaksem, jakiego doświadczamy podczas ich aplikacji :).
P.s. Maski nie uczulają :) i są dostępne w drogerii hebe!